Wróciłam. Wskoczyłam już w moją codzienną rutynę.
Jednak Camino jeszcze się dla mnie nie
skończyło. Myślami wciąż jestem tam,
na szlaku. Przeglądam zdjęcia, wracam do tych niesamowitych widoków, którymi
moje oko mogło się cieszyć podczas pobytu w Hiszpanii. Kiedy tylko mam chwilę,
spisuję w kalendarzu krótką relację z tego co się działo każdego dnia; jaka
była droga, jak się jechało, gdzie spaliśmy i kogo poznaliśmy. To tak na
przyszłość, kiedy pamięć odrobinę zawiedzie i nie będę pamiętać szczegółów
wyprawy ;)
Nie napiszę jeszcze o tym co dało mi Camino, jednak opowiem
Wam jak wyglądała moja pielgrzymka do
Santiago de Compostela. 11 dni, 850 km,
8000 metrów w górę i 8000 metrów w dół - tak w liczbach można określić naszą
rowerową trasę na Camino del Norte, czyli na północnym szlaku.
Rozpoczęliśmy w San Sebastian. Jechaliśmy przez Bilbao, Santander, Oviedo, Aviles, trzymając się wybrzeża,
zawsze kiedy tylko było to możliwe. Przygotowywaliśmy się mentalnie od początku roku, a kondycyjnie gdzieś dopiero od czerwca, kiedy to zapadła ostateczna
decyzja o wyprawie. W mojej głowie codziennie rodziło się wiele obaw, o to jak
to będzie, co mnie będzie bolało, co nas spotka po drodze. Pocieszałam się, że
jak nie damy rady, to przerwiemy i podjedziemy pociągiem. Kibicowali nam wszyscy, rodzina, znajomi,
koledzy i koleżanki z pracy. Z zaciekawieniem słuchali jak daleko jesteśmy z
organizacją, pocieszali, że może wcale nie pogryzą nas pluskwy w tych wszystkich
schroniskach (i na szczęście nic nas nie pogryzło!:D ) i dodawali otuchy
zwykłymi słowami. W tym miejscu, wszystkim za to wsparcie serdecznie dziękuję
:)
Co czułam, gdy po pierwszych 30 minutach jazdy non stop w
górę, pomyślałam, że nie dam rady, wiem tylko ja! Pierwsze pół godziny, a
ja miałam wrażenie, że nie mam już sił i byłam pewna, że jak tak dalej będzie,
to ja tego Camino nie przejadę. Odczułam niesamowitą ulgę, kiedy drugi dzień
okazał się odwrotnością pierwszego i można było pędzić przez 40 km prawie cały
czas z górki. Właśnie tego dnia zrobiliśmy nasz najdłuższy 100-kilometrowy
odcinek. Trzeci dzień ponownie dał nam popalić, a później choć nadal ciężko, to
jakoś to już było. Codziennie tak samo...
tyle samo metrów w górę, co w dół. Jazda pod górę bywała prawdziwie uciążliwa. Widoki jednakże wynagradzały
każdy trud! Kilometry nadrabialiśmy jadąc górskimi serpentynami w dół. Prędkość
była przyjemna, jednak również niebezpieczna. Anioł Stróż na
pewno był tam z nami :) W tym miejscu warto nadmienić, że hiszpańscy kierowcy jeżdżą
bardzo ostrożnie w stosunku do rowerzystów. Na drogach często spotykaliśmy
znaki o zachowaniu odległości 1,5 m przy wyprzedzaniu rowerzystów i nikt tego
przepisu nie łamał.
Spaliśmy w albergues, czyli
schroniskach dla pielgrzymów. Każdy pielgrzym zobowiązany jest do podróżowania
z Credencial, czyli 'paszportem
pielgrzyma'. W albergues oraz mijanych wioskach zbieraliśmy pieczątki, które
stały się dowodem pokonania całej trasy na rowerze.
Z ludzi spotkanych na szlaku najmilej wspominam małżeństwo
Kanadyjczyków, których poznaliśmy mniej więcej w połowie drogi. To para, która
żyje Camino. Obydwoje są na emeryturze, porzucili Toronto i zamieszkali w Barcelonie. W rzeczywistości cały czas są w drodze, przemierzając kolejne szlaki.
Podzielili się z nami swoim doświadczeniem pielgrzymowania. Bardzo miło ich
wspominam. Ciekawe czy już doszli do Santiago... :) Jeśli chodzi o integrację
pielgrzymów, to szczerze przyznam, że troszkę inaczej to sobie wyobrażałam.
Liczyłam na niesamowitą atmosferę, jakąś taką niewidzialną, choć wyczuwalną
więź. W rzeczywistości tak nie było. Oczywiście wszyscy byli wobec siebie
serdeczni, pomagali sobie, jednak wyczuwalny był lekki dystans. Być może piesi
pielgrzymi przeżywają to zupełnie inaczej, ponieważ pokonują te same odcinki, często
razem, spędzają wspólnie wolny czas w albergues. My wszystkich mijaliśmy,
dojeżdżaliśmy na sam wieczór i nie mieliśmy sposobności nawiązywać bliższych relacji.
Jak wygląda dzień pielgrzyma? Pobudka ok. 7.00, poranna
toaleta, śniadanie, spakowanie i wyjście w drogę, ok. 8.00, czy 8.30. Nam się
nigdy nie spieszyło, przynajmniej z rana, bo słońce wschodziło po 8.00. Wiem,
że piesi pielgrzymi często robili około 30 km na dzień, więc dochodzili w
okolicach południa, czy wczesnego popołudnia.
My poświęcaliśmy całe dnie na jazdę, zatrzymywaliśmy się na zdjęcia i
posiłki. Jedliśmy raz w barze, raz przysiadając na murku czy trawie, a
wieczorem dojeżdżaliśmy do celu. To były różne godziny, ale z reguły między
17.00 a 19.00. Wtedy właśnie trzeba było wypełnić obowiązki pielgrzyma czyli podbić credencial, pójść pod prysznic, na zakupy, przeprać ubrania, zjeść, przepakować sakwy. Czas
był ograniczony, bo ok. 21.30 większość pielgrzymów kładła się już spać i
światło powoli gasło.
Tak jak wspomniałam na początku, przemyślenia zawrę w
kolejnym poście, który ukaże się już niedługo... Potrzebuję jeszcze chwili na
poskładanie wszystkich myśli po powrocie. Gdybym jednak miała jednym zdaniem
określić czym dla mnie było Camino, powiedziałabym, że było to dla mnie niesamowite
doświadczenie, które ciężko tak naprawdę opisać, trzeba je po prostu
przeżyć... po swojemu! :)