Miałam dziś pojechać na fitness. Nie pojechałam, gdyż
wybrałam spokojny wieczór w domowym zaciszu. Niewiarygodnie trudna decyzja o
pozostaniu w domu stała się dla mnie natchnieniem do napisania tego właśnie tekstu.
Dziś w końcu o tym, co dało mi Camino de Santiago, które przejechałam na
rowerze niespełna 2 miesiące temu.
Na co dzień dużo planuję. Czasami myślę, że jestem
uzależniona od spoglądania w kalendarz. Kiedy tylko mogę wertuję kartki z
kolejnymi tygodniami i zastanawiam się co, kiedy, gdzie, z kim i jak to wszystko
ogarnąć. Dopisuję to i tamto, dorzucając sobie kolejne zadania do wykonania.
Żeby nic mi nie uciekło z kalendarza, zapisuję je również na małych żółtych
karteczkach. I tak jest codziennie.
Wybrałam się na Camino podekscytowana faktem, że kalendarz
zostaje w domu, a ja będę mogła doświadczyć życia z dnia na dzień, bez
szczegółowego planu. Jak pisałam w
poście opublikowanym krótko przed wyprawą, chciałam się poddać Camino, poczuć
powiew wolności, żyć chwilą. (Jeśli jeszcze nie czytałeś, możesz przeczytać o
tym tutaj.)
Faktycznie nie mieliśmy szczegółowego planu naszej rowerowej
trasy. Nie wiedzieliśmy ile kilometrów przejedziemy każdego dnia i jakie
miejscowości odwiedzimy po drodze. Przed wyjazdem sprawdziliśmy jedynie, gdzie
znajdują się polecane schroniska i mniej więcej założyliśmy jak szybko będziemy
przesuwać się w stronę Santiago de Compostela. (O tym jak wyglądała nasza
pielgrzymka możesz przeczytać tutaj.)
Na miejscu okazało się, że 20 km
na tyskie Paprocany i z powrotem, to nie te same 20 km co na Camino. Różnice w
przewyższeniu terenu, przez który przejeżdżaliśmy były znaczące. Czułam, że
musimy codziennie wieczorem zaplanować, jaki odcinek jesteśmy w stanie
przejechać następnego dnia. Bardzo rzadko mogliśmy sobie pozwolić na luksus
posiadania kilku czy nawet jedynie dwóch opcji. Nasz pobyt w Hiszpanii był
ograniczony i choć mieliśmy zapas czasowy, to bardzo chcieliśmy wykorzystać
ostatnie dni urlopu tylko i wyłącznie na odpoczynek.
Niesamowite widoki, pyszna kawa i hiszpańskie przekąski nie
pomagały w żwawym pedałowaniu w kierunku Santiago. Powodów do chwilowego
odpoczynku nie trzeba było szukać, pojawiały się jak grzyby po deszczu. Czasem
jechaliśmy pół dnia, jednak nie było tego widać na liczniku kilometrów. Czułam
wtedy, że musimy spieszyć się by nadrobić czas przeznaczony na przyjemności, by
dotrzeć jak najszybciej do schroniska, wziąć prysznic, wyprać ubrania, zrobić
zakupy, zjeść itd. Wtedy udzielało mi się niechciane planowanie każdego kroku.
Często jechaliśmy szybko, bo zabraknie miejsca w albergue, bo nie zdążymy do sklepu,
bo jeszcze chcemy przejść się na plażę. Powodów do włączenia trybu ekspres było
całe mnóstwo.
To był ten sam pośpiech co tutaj, w moim codziennym życiu. Zdałam
sobie sprawę, że zwolnienie tempa jest konieczne i natychmiast muszę zacząć nad tym pracować. Nie
chcę cały czas się gonić. Czy odczuję większą satysfakcję jeśli trzy, a nie dwa
razy, na tydzień odwiedzę klub fitness? A może nie liczą się tylko ambicje, ale
ważne jest również zdrowie i odpoczynek? Czy nie będę bardziej zadowolona kiedy
znajdę czas na przeczytanie ulubionej książki, niż gdy skreślę wszystkie zadania
z mojej listy ''to do" (z ang. do zrobienia)?
Myślę, że najważniejsze to znać umiar. Co za dużo, to nie
zdrowo! I to tyczy się również naszych obowiązków, zadań i spotkań w
kalendarzu. Trzeba znaleźć czas również dla siebie, choćby na sen czy chwilę
wytchnienia. Koniecznie!
Wracając do tematu Camino, to oprócz wniosków dotyczących
zwolnienia tempa, nie było aż tyle czasu na inne przemyślenia... Oczywiście
przerobiłam wiele nurtujących mnie wątków myślowych, jednak nie zdołałam wszystkiego
usystematyzować tak jak planowałam. Bogata
jednak w nowe doświadczenia z pewnością wiem coś więcej o życiu i ludziach. W
moich wpisach pewnie jeszcze nie jeden raz zagości Camino :)