środa, 28 listopada 2018

Śpiesz się powoli!




Miałam dziś pojechać na fitness. Nie pojechałam, gdyż wybrałam spokojny wieczór w domowym zaciszu. Niewiarygodnie trudna decyzja o pozostaniu w domu stała się dla mnie natchnieniem do napisania tego właśnie tekstu. Dziś w końcu o tym, co dało mi Camino de Santiago, które przejechałam na rowerze niespełna 2 miesiące temu.

Na co dzień dużo planuję. Czasami myślę, że jestem uzależniona od spoglądania w kalendarz. Kiedy tylko mogę wertuję kartki z kolejnymi tygodniami i zastanawiam się co, kiedy, gdzie, z kim i jak to wszystko ogarnąć. Dopisuję to i tamto, dorzucając sobie kolejne zadania do wykonania. Żeby nic mi nie uciekło z kalendarza, zapisuję je również na małych żółtych karteczkach.  I tak jest codziennie.

Wybrałam się na Camino podekscytowana faktem, że kalendarz zostaje w domu, a ja będę mogła doświadczyć życia z dnia na dzień, bez szczegółowego planu.  Jak pisałam w poście opublikowanym krótko przed wyprawą, chciałam się poddać Camino, poczuć powiew wolności, żyć chwilą. (Jeśli jeszcze nie czytałeś, możesz przeczytać o tym tutaj.)

Faktycznie nie mieliśmy szczegółowego planu naszej rowerowej trasy. Nie wiedzieliśmy ile kilometrów przejedziemy każdego dnia i jakie miejscowości odwiedzimy po drodze. Przed wyjazdem sprawdziliśmy jedynie, gdzie znajdują się polecane schroniska i mniej więcej założyliśmy jak szybko będziemy przesuwać się w stronę Santiago de Compostela. (O tym jak wyglądała nasza pielgrzymka możesz przeczytać tutaj.) 

Na miejscu okazało się, że 20 km na tyskie Paprocany i z powrotem, to nie te same 20 km co na Camino. Różnice w przewyższeniu terenu, przez który przejeżdżaliśmy były znaczące. Czułam, że musimy codziennie wieczorem zaplanować, jaki odcinek jesteśmy w stanie przejechać następnego dnia. Bardzo rzadko mogliśmy sobie pozwolić na luksus posiadania kilku czy nawet jedynie dwóch opcji. Nasz pobyt w Hiszpanii był ograniczony i choć mieliśmy zapas czasowy, to bardzo chcieliśmy wykorzystać ostatnie dni urlopu tylko i wyłącznie na odpoczynek.

Niesamowite widoki, pyszna kawa i hiszpańskie przekąski nie pomagały w żwawym pedałowaniu w kierunku Santiago. Powodów do chwilowego odpoczynku nie trzeba było szukać, pojawiały się jak grzyby po deszczu. Czasem jechaliśmy pół dnia, jednak nie było tego widać na liczniku kilometrów. Czułam wtedy, że musimy spieszyć się by nadrobić czas przeznaczony na przyjemności, by dotrzeć jak najszybciej do schroniska, wziąć prysznic, wyprać ubrania, zrobić zakupy, zjeść itd. Wtedy udzielało mi się niechciane planowanie każdego kroku. Często jechaliśmy szybko, bo zabraknie miejsca w albergue, bo nie zdążymy do sklepu, bo jeszcze chcemy przejść się na plażę. Powodów do włączenia trybu ekspres było całe mnóstwo.

To był ten sam pośpiech co tutaj, w moim codziennym życiu. Zdałam sobie sprawę, że zwolnienie tempa jest konieczne i  natychmiast muszę zacząć nad tym pracować. Nie chcę cały czas się gonić. Czy odczuję większą satysfakcję jeśli trzy, a nie dwa razy, na tydzień odwiedzę klub fitness? A może nie liczą się tylko ambicje, ale ważne jest również zdrowie i odpoczynek? Czy nie będę bardziej zadowolona kiedy znajdę czas na przeczytanie ulubionej książki, niż gdy skreślę wszystkie zadania z mojej listy ''to do" (z ang. do zrobienia)?

Myślę, że najważniejsze to znać umiar. Co za dużo, to nie zdrowo! I to tyczy się również naszych obowiązków, zadań i spotkań w kalendarzu. Trzeba znaleźć czas również dla siebie, choćby na sen czy chwilę wytchnienia. Koniecznie!

Wracając do tematu Camino, to oprócz wniosków dotyczących zwolnienia tempa, nie było aż tyle czasu na inne przemyślenia... Oczywiście przerobiłam wiele nurtujących mnie wątków myślowych, jednak nie zdołałam wszystkiego usystematyzować tak jak planowałam.  Bogata jednak w nowe doświadczenia z pewnością wiem coś więcej o życiu i ludziach. W moich wpisach pewnie jeszcze nie jeden raz zagości Camino :)


wtorek, 30 października 2018

Moje Camino




Wróciłam. Wskoczyłam już w moją codzienną rutynę. Jednak Camino  jeszcze się dla mnie nie skończyło.  Myślami wciąż jestem tam, na szlaku. Przeglądam zdjęcia, wracam do tych niesamowitych widoków, którymi moje oko mogło się cieszyć podczas pobytu w Hiszpanii. Kiedy tylko mam chwilę, spisuję w kalendarzu krótką relację z tego co się działo każdego dnia; jaka była droga, jak się jechało, gdzie spaliśmy i kogo poznaliśmy. To tak na przyszłość, kiedy pamięć odrobinę zawiedzie i nie będę pamiętać szczegółów wyprawy ;)

Nie napiszę jeszcze o tym co dało mi Camino, jednak opowiem Wam  jak wyglądała moja pielgrzymka do Santiago de Compostela.  11 dni, 850 km, 8000 metrów w górę i 8000 metrów w dół - tak w liczbach można określić naszą rowerową trasę na Camino del Norte, czyli na północnym szlaku. Rozpoczęliśmy w San Sebastian. Jechaliśmy przez Bilbao, Santander, Oviedo, Aviles, trzymając się wybrzeża, zawsze kiedy tylko było to możliwe. Przygotowywaliśmy się mentalnie od początku roku, a kondycyjnie gdzieś dopiero od czerwca, kiedy to zapadła ostateczna decyzja o wyprawie. W mojej głowie codziennie rodziło się wiele obaw, o to jak to będzie, co mnie będzie bolało, co nas spotka po drodze. Pocieszałam się, że jak nie damy rady, to przerwiemy i podjedziemy pociągiem. Kibicowali nam wszyscy, rodzina, znajomi, koledzy i koleżanki z pracy. Z zaciekawieniem słuchali jak daleko jesteśmy z organizacją, pocieszali, że może wcale nie pogryzą nas pluskwy w tych wszystkich schroniskach (i na szczęście nic nas nie pogryzło!:D ) i dodawali otuchy zwykłymi słowami. W tym miejscu, wszystkim za to wsparcie serdecznie dziękuję :)

Co czułam, gdy po pierwszych 30 minutach jazdy non stop w górę, pomyślałam, że nie dam rady, wiem tylko ja! Pierwsze pół godziny, a ja miałam wrażenie, że nie mam już sił i byłam pewna, że jak tak dalej będzie, to ja tego Camino nie przejadę. Odczułam niesamowitą ulgę, kiedy drugi dzień okazał się odwrotnością pierwszego i można było pędzić przez 40 km prawie cały czas z górki. Właśnie tego dnia zrobiliśmy nasz najdłuższy 100-kilometrowy odcinek. Trzeci dzień ponownie dał nam popalić, a później choć nadal ciężko, to jakoś to już było. Codziennie tak samo...  tyle samo metrów w górę, co w dół. Jazda pod górę bywała prawdziwie uciążliwa. Widoki jednakże wynagradzały każdy trud! Kilometry nadrabialiśmy jadąc górskimi serpentynami w dół. Prędkość była przyjemna, jednak również niebezpieczna. Anioł Stróż na pewno był tam z nami :) W tym miejscu warto nadmienić, że hiszpańscy kierowcy jeżdżą bardzo ostrożnie w stosunku do rowerzystów. Na drogach często spotykaliśmy znaki o zachowaniu odległości 1,5 m przy wyprzedzaniu rowerzystów i nikt tego przepisu nie łamał.

Spaliśmy w albergues, czyli schroniskach dla pielgrzymów. Każdy pielgrzym zobowiązany jest do podróżowania z Credencial, czyli 'paszportem pielgrzyma'. W albergues oraz mijanych wioskach zbieraliśmy pieczątki, które stały się dowodem pokonania całej trasy na rowerze.

Z ludzi spotkanych na szlaku najmilej wspominam małżeństwo Kanadyjczyków, których poznaliśmy mniej więcej w połowie drogi. To para, która żyje Camino. Obydwoje są na emeryturze, porzucili Toronto i zamieszkali w Barcelonie. W rzeczywistości cały czas są w drodze, przemierzając kolejne szlaki. Podzielili się z nami swoim doświadczeniem pielgrzymowania. Bardzo miło ich wspominam. Ciekawe czy już doszli do Santiago... :) Jeśli chodzi o integrację pielgrzymów, to szczerze przyznam, że troszkę inaczej to sobie wyobrażałam. Liczyłam na niesamowitą atmosferę, jakąś taką niewidzialną, choć wyczuwalną więź. W rzeczywistości tak nie było. Oczywiście wszyscy byli wobec siebie serdeczni, pomagali sobie, jednak wyczuwalny był lekki dystans. Być może piesi pielgrzymi przeżywają to zupełnie inaczej, ponieważ pokonują te same odcinki, często razem, spędzają wspólnie wolny czas w albergues. My wszystkich mijaliśmy, dojeżdżaliśmy na sam wieczór i nie mieliśmy sposobności nawiązywać bliższych relacji.

Jak wygląda dzień pielgrzyma? Pobudka ok. 7.00, poranna toaleta, śniadanie, spakowanie i wyjście w drogę, ok. 8.00, czy 8.30. Nam się nigdy nie spieszyło, przynajmniej z rana, bo słońce wschodziło po 8.00. Wiem, że piesi pielgrzymi często robili około 30 km na dzień, więc dochodzili w okolicach południa, czy wczesnego popołudnia.  My poświęcaliśmy całe dnie na jazdę, zatrzymywaliśmy się na zdjęcia i posiłki. Jedliśmy raz w barze, raz przysiadając na murku czy trawie, a wieczorem dojeżdżaliśmy do celu. To były różne godziny, ale z reguły między 17.00 a 19.00. Wtedy właśnie trzeba było wypełnić obowiązki pielgrzyma czyli podbić credencial, pójść pod prysznic, na zakupy, przeprać ubrania, zjeść, przepakować sakwy. Czas był ograniczony, bo ok. 21.30 większość pielgrzymów kładła się już spać i światło powoli gasło.

Tak jak wspomniałam na początku, przemyślenia zawrę w kolejnym poście, który ukaże się już niedługo... Potrzebuję jeszcze chwili na poskładanie wszystkich myśli po powrocie. Gdybym jednak miała jednym zdaniem określić czym dla mnie było Camino, powiedziałabym, że było to dla mnie niesamowite doświadczenie, które ciężko tak naprawdę opisać, trzeba je po prostu przeżyć... po swojemu! :)

niedziela, 16 września 2018

Camino de la vida - droga życia






Caminante, no hay camino, se hace camino al andar.To fragment wiersza hiszpańskiego poety Antonio Machado. W tłumaczeniu na polski: Wędrowcze, drogi nie ma, drogę wytycza się idąc. Te słowa chodzą po mojej głowie od kilku tygodni, gdyż to właśnie ja, już niedługo, przebędę długą drogę. Jadę na Camino!

Pomysł wybrania się na Camino nie pojawił się u mnie spontanicznie. O Camino de Santiago dowiedziałam się już na studiach. Na zajęciach Historii Hiszpanii, które prowadziła dystyngowana pani profesor,  z niedowierzaniem słuchaliśmy o szlakach Świętego Jakuba powstałych już w średniowieczu, a uczęszczanych po dziś dzień. Miejsce spoczynku jednego z dwunastu apostołów Jezusa przyciąga ludzi z całego świata. Tak więc wraz z grupą koleżanek postanowiłyśmy, że i my kiedyś rzucimy wszystko i wyruszymy szlakiem Św. Jakuba do Santiago de Compostela w Galicji. Choć szlaków jest wiele i można wybrać, który szlak chce się przebyć, najlepiej jest jednak wyjść z domu i właśnie z tego miejsca rozpocząć pielgrzymkę. Ja miałam wyruszyć z Wyr, pozbierać po drodze koleżanki z Katowic i komu w drogę, temu czas! Tak jednak nigdy się nie stało, Camino zostało dla większości z nas odległym, nierealnym planem. Tylko jedna z moich koleżanek, swoje Camino (bo tak potocznie mówi się o pielgrzymowaniu do Santiago) ma już za sobą, nawet dwukrotnie. Ja będę następna! 8 lat po studiach nadszedł mój czas i to ja niedługo będę przemierzać hiszpańskie dróżki doświadczając mojego Camino.

Co wpłynęło na moją decyzję? Dlaczego dopiero teraz? Myślę, że to kwestia gotowości. Przez wszystkie te lata myśl o przebyciu Camino gdzieś we mnie dojrzewała. Fajnie by było pójść na Camino... Bardzo fajnie! Kiedyś trzeba będzie się wybrać... I tak mijał czas. Teraz, kiedy mam już bilet lotniczy do Hiszpanii, bo niestety nie jesteśmy w stanie wyruszyć ze swojego miejsca zamieszkania, wiem, że to jest ten moment. To właśnie teraz potrzebuję być na Camino i doświadczyć mojej drogi. Camino w języku hiszpańskim to właśnie droga. Przebyć Camino nie znaczy tylko przejść szlakiem Św. Jakuba, znaczy dużo więcej. Jeszcze nie wiem co dokładnie znaczy, ale mam nadzieję, że dowiem się tego już wkrótce.

Podobno istnieje tysiące powodów, dla których warto wybrać się na Camino. Czytałam ostatnio wpis hiszpańskiej blogerki, która twiedzi, że Camino jest jak lekarstwo na wszystko. Na wszystko co nas trapi, co wzbudza nasze watpliwości, nasz smutek. Jest sposobem na znalezienie siebie, na znalezienie odpowiedzi na pytania, które wydają się pytaniami bez odpowiedzi. Ona była w złym momencie swojego życia, kiedy ruszyła na Camino. Ja jestem w jednym z najlepszych, jednak i tak właśnie potrzebuję tej drogi. To etap życia, w którym dzieje się u mnie bardzo dużo dobrego. Na Camino, chcę sobie to wszystko poukładać, spojrzeć na moje życie z innej perspektywy i nauczyć się czegoś nowego, o życiu właśnie.

Zawsze kiedy gdzieś wyjeżdżam, pakuję się na ostatnią chwilę. Tym razem, choć do Camino pozostało jeszcze sporo czasu,  ja już jestem w pełnym rynsztunku, gotowa do drogi, spragniona nowego. Zastanawiam się co mnie tam zaskoczy, czego się nauczę, czego dowiem się o sobie i o mężczyźnie mojego życia, który będzie mi towarzyszył. Myślę, że najciekawsze będzie poddanie się Camino, życie z dnia na dzień, bez szczegółowego planu.  Jednak co tak naprawdę okaże się najciekawsze opiszę w kolejnym poście, który ukaże się krótko po powrocie z Camino. Obiecuję :)


sobota, 23 czerwca 2018

Odrobinę szczęścia w miłości...





No właśnie, w życiu jak w kartach i jak w miłości - trzeba mieć też szczęście. Czasem możemy czegoś bardzo chcieć i robić wszystko, aby swoją wizję urzeczywistnić, ale niestety nasz scenariusz nie jest wykorzystany przez reżysera: Życie. Dzieje się inaczej, nie tak, jak sobie wyobrażaliśmy. Nasze próby, starania, pot i łzy, wszystko idzie na marne.  Bywa... Jak się z tym pogodzić, a jednocześnie nie poddać się i nie ustawać w walce?

Ostatnio bardzo mi na czymś zależało. Niestety pomimo wielu starań, nie udało się. Na początku smutek pomieszany ze złością, później trochę żalu, małe zniechęcenie, aż w końcu stwierdziłam, że nie ma co już na to tracić więcej energii. Czy warto jednak odsunąć porażkę w niepamięć? Chyba nie.  

Często kiedy bardzo nam na czymś zależy, zdaje się, że mamy klapki na oczach i widzimy tylko to, co przed nami. Wszystko inne przestaje istnieć. Zdaje się, że pędzimy na oślep przez doliny dobrych chęci, złotych rad i nowych pomysłów. A ścieżki motywacji biegną to w górę, to w dół. Tak się zapędzamy w tych naszych staraniach, że tracimy świadomość celu, otwartość na zmiany i ciekawość świata. Wydaje nam się, że nie ma innej drogi, niż ta, którą obraliśmy i że musimy w niej wytrwać do końca, nie licząc się z konsekwencjami. Nic bardziej mylnego. Dróg jest wiele.

Nie ograniczaj się do jednej opcji, którą uważałeś za pewnik od samego początku. Próbuj dążyć do celu na różne sposoby. Szukaj, pytaj, analizuj. Co w takiej sytuacji poradziłbyś swojemu znajomemu? Jak pokierowałby Cię najlepszy życiowy doradca? Gdybyś miał nieograniczone możliwości, to jak byś postąpił w tej trudnej i już nieznośnej sytuacji?

Pamiętam, że jedną z sentencji, którą w moich czasach szkoły podstawowej zapisywano w pamiętnikach były słowa: chcieć = móc. Przecież w końcu: Dla chcącego, nic trudnego! W kontekście realizacji celu, wierzę, że jeśli czegoś bardzo chcemy, to jesteśmy w stanie to zrealizować. Oczywiście, cel musi być powiązany z rzeczywistością, możliwy do spełnienia, a my musimy mieć odpowiednie zasoby, aby go zrealizować. Jednak nie wszystko zależy od nas. Istnieją inne czynniki, które mają wpływ na realizację naszych celów. Jednym z nich jest szczęście. Dziś masz je ty, jutro kto inny. Może Ty na to szczęście musisz jeszcze troszkę poczekać. Nauczyć się czegoś nowego, coś zmienić, coś odkryć, a może po prostu dojrzeć...

Czasem porażka, oprócz tego, że może być wręcz okrutna, potrafi całkowicie zmienić perspektywę. Przyzwyczajeni do pewnych standardów z niedowierzaniem przecieramy oczy, kiedy coś idzie wbrew wytyczonemu planowi działania. Być może właśnie kiedy przed nami staje mur i już tracimy wszelkie nadzieje, to jest to moment, by zawiesić na chwilę broń, uspokoić się i poszukać innych możliwości. Nie bójmy się porażek! To dzięki nim się uczymy. To również dzięki nim finałowa wygrana tak słodko smakuje. Ponosząc porażki, posuwamy się do przodu z naszymi celami, marzeniami... Dzięki nim dowiadujemy się więcej o świecie i o nas samych. To one nas budują. Nie wymazuj ich z pamięci. To najlepsze życiowe lekcje, jakie możesz sobie zafundować.

Jak śpiewała niegdyś Irena Santor ''odrobinę szczęścia'', a ja dodam: i dużo wytrwałości!

piątek, 23 marca 2018

Kiedy sił już brak...





To uczucie znamy chyba wszyscy - bezsilność. Zachodzimy wtedy w głowę, gdzie podziała się nasza motywacja i co stało się z energią, której tyle w nas było, a teraz brak po niej jakiegokolwiek śladu. To uczucie często dopada osoby pragnące zmienić styl życia, zdrowo się odżywiać, przejść na dietę oraz regularnie ćwiczyć. Zjawisko pękających w szwach fitness klubów w okresie noworocznym i zmniejszająca się stopniowo ilość mat na sali ćwiczeń w okresie marzec - kwiecień nikogo już nie dziwi. Czy to piękna wiosenna pogoda nas odciąga? A może to po prostu zmęczenie, znużenie, stopniowy spadek motywacji?

Nie pozwól, aby cokolwiek stanęło na drodze do Twojego upragnionego celu. Nieważne, czy celem jest regularna aktywność fizyczna, wzmocnienie ciała, utrata 5, 10, 20 kg czy sama poprawa samopoczucia.

Czasem trzeba spojrzeć nie tylko na cel, ale i na drogę. Co sprawia, że chcemy osiągnąć zamierzony cel? Co stoi na przeszkodzie do jego realizacji? Czego już próbowałeś, a czego jeszcze możesz spróbować? Co będzie jak już zrealizujesz swój cel? Gdzie leży źródło Twojej motywacji? Te i wiele innych pytań może zadać Ci coach. Nie będzie doradzać, nie będzie Cię pouczać, nie będzie oceniać. Co więcej, nie zrobi też dla Ciebie planu działania, ten akurat stworzysz sam!

Ten post powstał w związku z rozpoczęciem mojej współpracy z  zaprzyjaźnionym klubem fitness Mavi Area w Łaziskach Górnych. Od dziś, klienci Mavi będą mieli możliwość spotkać się ze mną nie tylko na sali spinningowej, ale również na sesjach coachingowych, które zarówno jak spinning, potrafią dać prawdziwego kopa do działania!

niedziela, 4 marca 2018

O tym co gnębi nie tylko licealistów...





Jakiś czas temu przez przypadek wpłynęło do mnie zapytanie ofertowe dotyczące doradztwa zawodowego dla licealistów. Wymagano specjalnego przeszkolenia w tym zakresie, więc nie mogłam zaoferować się jako coach. Przypomniało mi się jednak, kiedy to ja byłam w ostatniej klasie liceum i jak wielki znak zapytania kreślił się w mojej głowie kiedy myślałam o wyborze idealnego dla mnie kierunku studiów.

Pamiętam, że przeglądałam miesięczniki Cogito oraz obszerne katalogi z wykazami wszystkich kierunków studiów w całej Polsce. Internet jeszcze nie był aż tak rozwinięty i trzeba było korzystać z takich właśnie pomocy... Najistotniejsze jednak jest to, że zarówno wtedy, w klasie maturalnej, jak i wiele lat po ukończeniu studiów ja nadal nie widziałam czym tak naprawdę chcę się zajmować. To ogromne szczęście, że w końcu to odkryłam! Wtedy jednak, ze względu na łatwość przyswajania języków obcych, podjęłam studia na kierunku język hiszpański. Nic innego nie wydawało mi się odpowiednie. Nazwy kierunków na ówczesnej Akademii Ekonomicznej brzmiały dla mnie jak czarna magia. Wszystko co związane z matematyką, historią i biologią wydawało się poza moim zasięgiem.

Podsumowując, mając 18 lat czułam się całkowicie zagubiona. Nie miałam pojęcia o tym, kim chciałabym zostać w przyszłości. Moje decyzje zostały podjęte na podstawie bezwzględnej selekcji. Oczywiście, dzieliłam się tymi zawodowymi rozterkami z rodzicami, koleżankami i innymi życiowymi doradcami. Jestem jednak przekonana, że gdybym wtedy porozmawiała z coachem, moja kariera mogłaby potoczyć się w zupełnie innym kierunku.

Często lekceważymy wagę młodzieńczych decyzji. A jednak sama decyzja dotycząca wyboru przedmiotów zdawanych na maturze ma wpływ na to czym będziemy zajmować się w przyszłości. Kierunek studiów jaki wybraliśmy w ostatniej klasie liceum w większości przypadków wpłynął na nasze obecne życie zawodowe.  Choć wiele osób nie miało szczęścia pracować w swoim zawodzie, to jednak zdecydowana większość ludzi jakich znam swoje pierwsze kroki zawodowe poczyniła właśnie na ścieżce określonej przez studia. Co dzieje się potem? Potem twardo trzymasz się obranego kierunku, jesteś zadowolony ze swojego życia zawodowego, albo i nie.  A może dopiero gdzieś po drodze znajdujesz prawdziwą inspirację zawodową i ryzykujesz zmianę pracy?

Masz wątpliwośći jako maturzysta, niepewny swego student czy doświadczony specjalista nieprzekonany do tego, czy jego praca to jego pasja? Potrzebujesz pomocy w podjęciu odpowiednich decyzji? Zapraszam na sesje coachingowe, które pomogą Ci podjąć tak ważne życiowe decyzje.


piątek, 19 stycznia 2018

Po co mi właściwie ten coaching?




Czasem ktoś zadaje mi pytanie, skąd pomysł na coaching i po co to właściwie robię. Uwielbiam opowiadać wtedy anegdotę, o tym jak to w 2012 roku, kiedy mieszkałam w Mediolanie pierwszy raz zetknęłam się z coachingiem. To był zimowy wieczór, udałyśmy się z koleżankami z Polski na apperitivo organizowane przez Internations. To było spotkanie dla obcokrajowów mieszkających w Mediolanie, którzy chcieli spędzić jakoś czas, poznać nowych ludzi. Na te spotkania przychodzili również Włosi, aby poćwiczyć swój angielski. Pamiętam, że już miałyśmy myśleć o ewakuacji, kiedy zagadał nas jakiś Włoch i zaprosił do stolika. Dzięki temu zdarzeniu, poznałam Włoszkę o imieniu Mattea. Skąd jesteś, czym się zajmujesz? Okazało się, że Mattea jest coachem. 
- Kim?! 
- Coachem. 
- No ale co tzn.? 
- Pomagam ludziom realizować ich marzenia. – odpowiedziała, a ja zrobiłam wielkie oczy. Mattea opowiedziała mi o zawodzie coacha. Słuchałam z niedowierzaniem. Jakie to piękne, pomagać ludziom realizować ich marzenia – pomyślałam. Szczerze pozazdrościłam Mattei wykonywanego zawodu. Pomyślałam, że to o wiele ciekawsze od tego, czym ja zajmuję się na codzień. A później cały ten coaching wyleciał mi z głowy. Zapomniałam o coachingu na jakieś 2 lata. Nie pamiętam jak to się stało, że ten temat do mnie wrócił, ale wiem, że zapaliała się we mnie jakaś iskierka. Myśl o rozpoczęciu studiów coachingowych dojrzewała we mnie kolejne 2 lata. Byłam do tego stopnia niezdecydowana, że na pierwsze zajęcia poszłam z myślą, że póki nie zapłacę kolejnej raty, to jeszcze mogę się rozmyślić. Jednak te pierwsze zajęcia rozwiały moje wszelkie wątpliwości. Wiedziałam, że chce skończyć te studia, choćbym tylko ja miała coś na tym zyskać.

Za mną dwa lata "coachowania". Wiele osób przewinęło się przez moje "coachingowe ręce" i niewątpliwie, każda z tych osób coś na tym coachingu zyskała. Niektórzy podjęli się realizacji celu, do którego nie umieli się jak dotąd zabrać. Inni poukładali sobie w głowie ich ścieżkę kariery lub nawet całe ich życie. Wiedzą już, co najpierw, co potem i w którym kierunku zmierzać. Ktoś odkrył, że najpierw musi uregulować pewne sprawy zanim przystąpi do realizacji obranego celu. Ktoś inny zdziwił się, że jego cel uległ całkowitej transformacji.

Czy tak jak Mattea pomagam spełniać ludziom marzenia? Chyba tak... :) Odrobinę, ale jednak!

Czasem coachee dziękują. Nie ma za co - odpowiadam - to Ty tego dokonałeś. Ja przeprowadziłam z Tobą tylko proces coachingowy!